Komputer działa, zatem nadrabiam zaległości, a winna jestem od dawna opowieść o naszych kotach.
Jesienią dostaliśmy kociaki, zabiedzone, kichające i dzikie. Wizyty u weterynarza, aplikowanie leków to było olbrzymie wyzwanie, Bronek - oswojony, pieszczoch, ze złapaniem go nie było żadnego problemu, natomiast Bolek - bardzo płochliwy, w domku lubił wygrzewać się przy piecu a jakże, ale nie dał się do siebie zbliżyć, uciekał, chował się. Na czas pierwszej kuracji (odrobaczenie, kocia grypa) na szczęście mogłam zostać na Mazurach i serwować tabletki, zakraplać ślipka; miałam "pielęgniarkę" do pomocy, niemniej kilka dni przed końcem kuracji "pielęgniarka" wyjechała i miałam cykora, jak dam sobie radę. Co prawda Boluś już się nieco oswoił, tj. tchórzliwy był nadal, ale jak go złapałam sposobem, to dawał za wygraną i ulegał poddając się moim pieszczotom. Natomiast złapanie go nie było łatwe; w domku ogrodnika często przesiadywały w łazience na podgrzewanej podłodze, małe pomieszczenie, bez zakamarków, tu mogłam go bez większych przeszkód dopaść.
Prychały i kichały jeszcze dłuższy czas, ale po kolejnej kontroli u lekarza było już wszystko w porządku, Boluś nie skakał po ścianach, czego się obawiałam; podróż autem koty zniosły b. dobrze (oczywiście w klatce).
Wyzdrowiały, wypiękniały, urosły. Boluś już rozpoczął polowanie na myszy.
Koty w tygodniu miały przebywać na siedlisku same, bo my generalnie weekendowi gospodarze, zatem karmienie odbywało się w oborze, tam też z kostek słomy zbudował im małżonek domek noclegowy. Przez dolny otwór wentylacji (wyjęłam dwie cegły) wydostawały się na zewnątrz i z zewnątrz do środka.
Wszyscy wokół zapewniali nas, że koty poradzą sobie przez te kilka dni naszej nieobecności, mamy znajomych, którzy czasami mogą do nich zajrzeć. I wszystko grało. Koty karmiły się z dozownika, piły z dozownika, witały nas radośnie, gdy wracaliśmy na siedlisko, wygrzewały przy piecu dniem, by miały co wspominać podczas naszej nieobecności, jak to skwitowała owa "pielęgniarka". Nie rozpieszczaliśmy ich, bo miały być to koty samodzielne, charakterne, waleczne. Nie powiem, że nie bolało mnie serce, jak odjeżdżaliśmy, ale oswajałam się z sytuacją. Dozowniki się sprawdzały, jedzenia niejednokrotnie jeszcze zostawało. Boluś zaczął się wypuszczać na łowy poza obręb domostwa, ale wracał dość szybko.
Przyjechaliśmy późnym wieczorem w piątek. Nawoływania "kicia, kicia" , Boluś, Bronuś nie skutkowały, koty nie przybiegły, było zbyt ciemno na poszukiwania. Następnego dnia rano okazało się, że poukładana w oborze pryzma drzewa do palenia runęła. Ściana polan zaległa klepisko.
- Pewnie koty są pod tym drewnem. - oznajmił mąż.
- Niemożliwe . - skwitowałam
- Aż sie boję porządkowania. Pomożesz mi!
- Wykluczone! - odparowałam. - One nie mogły aż tak harcować, musiało się coś złego wydarzyć, bo dla mnie to wygląda na jakąś bitwę.
- No nie wiem - rzekł małżonek wychodząc do obory.
Krzątałam się nerwowo po domku zerkając co rusz na drzwi obory.
Kotów nie było, ani żywych, ani martwych. Uff.
Przyjeżdżamy w następny weekend, oczywiście Bolka i Bronka ani śladu. Smutno bez nich. Zajęłam się przygotowywaniem obiadu, chłop krząta się przy stodole. Woła mnie i krzyczy żebym wzięła aparat.
No i wyjaśniło się - nasze koty stoczyły walkę z kuną. Mąż łażąc po sąsieku ze słomą wypłoszył ją i przycupnęła na belce wystraszona. Niesympatyczna, wredota wręcz, niemiłe stworzenie i tyle.
Tyle z zaległych opowieści.
Wiosny na Mazurach ani widu, ani słychu, choć podobno żurawie już przyleciały.
Ziemia zmrożona, grzebać w niej jeszcze się nie da, o porządkach wiosennych trzeba zapomnieć, ale i tak ostatni wyjazd poczuliśmy w mięśniach i kręgosłupie. Ku zdrowotności.
Pozdrawiamy serdecznie - leśne ludki nr 2, tak na nas mówią we wsi, leśne ludki number one to nasi sąsiedzi zza miedzy (w końcu byli tu pierwsi)
Prychały i kichały jeszcze dłuższy czas, ale po kolejnej kontroli u lekarza było już wszystko w porządku, Boluś nie skakał po ścianach, czego się obawiałam; podróż autem koty zniosły b. dobrze (oczywiście w klatce).
Wyzdrowiały, wypiękniały, urosły. Boluś już rozpoczął polowanie na myszy.
Koty w tygodniu miały przebywać na siedlisku same, bo my generalnie weekendowi gospodarze, zatem karmienie odbywało się w oborze, tam też z kostek słomy zbudował im małżonek domek noclegowy. Przez dolny otwór wentylacji (wyjęłam dwie cegły) wydostawały się na zewnątrz i z zewnątrz do środka.
Wszyscy wokół zapewniali nas, że koty poradzą sobie przez te kilka dni naszej nieobecności, mamy znajomych, którzy czasami mogą do nich zajrzeć. I wszystko grało. Koty karmiły się z dozownika, piły z dozownika, witały nas radośnie, gdy wracaliśmy na siedlisko, wygrzewały przy piecu dniem, by miały co wspominać podczas naszej nieobecności, jak to skwitowała owa "pielęgniarka". Nie rozpieszczaliśmy ich, bo miały być to koty samodzielne, charakterne, waleczne. Nie powiem, że nie bolało mnie serce, jak odjeżdżaliśmy, ale oswajałam się z sytuacją. Dozowniki się sprawdzały, jedzenia niejednokrotnie jeszcze zostawało. Boluś zaczął się wypuszczać na łowy poza obręb domostwa, ale wracał dość szybko.
Przyjechaliśmy późnym wieczorem w piątek. Nawoływania "kicia, kicia" , Boluś, Bronuś nie skutkowały, koty nie przybiegły, było zbyt ciemno na poszukiwania. Następnego dnia rano okazało się, że poukładana w oborze pryzma drzewa do palenia runęła. Ściana polan zaległa klepisko.
- Pewnie koty są pod tym drewnem. - oznajmił mąż.
- Niemożliwe . - skwitowałam
- Aż sie boję porządkowania. Pomożesz mi!
- Wykluczone! - odparowałam. - One nie mogły aż tak harcować, musiało się coś złego wydarzyć, bo dla mnie to wygląda na jakąś bitwę.
- No nie wiem - rzekł małżonek wychodząc do obory.
Krzątałam się nerwowo po domku zerkając co rusz na drzwi obory.
Kotów nie było, ani żywych, ani martwych. Uff.
Przyjeżdżamy w następny weekend, oczywiście Bolka i Bronka ani śladu. Smutno bez nich. Zajęłam się przygotowywaniem obiadu, chłop krząta się przy stodole. Woła mnie i krzyczy żebym wzięła aparat.
No i wyjaśniło się - nasze koty stoczyły walkę z kuną. Mąż łażąc po sąsieku ze słomą wypłoszył ją i przycupnęła na belce wystraszona. Niesympatyczna, wredota wręcz, niemiłe stworzenie i tyle.
Fama o zaginięciu kotów rozniosła się po wsi. Okazuje się, że nasze koty uciekły do domostwa niedaleko wsi, mijamy je po drodze. Bolka czy Bronka widziała tam nasza sąsiadka, która doskonale je znała, robiła im zdjęcia. No i co? Nie możemy ich zabrać skoro mamy tę cholerną kunę, czas leci, koty przyzwyczaiły się do innego gospodarstwa ...
Wiemy, że trafiły w dobre ręce.
I na tym koniec. Już nam rają następne kotki ... na stracenie? Kuna ma się dobrze, choć jej nie widujemy, to wiemy, że jest. Nawet sikorkom słoninę ukradła!
Znalezione na podwórzu, w następnym tygodniu zniknęło, wiadomo gdzie ... |
Dziwne ślady na dachu starej chaty |
Wiosny na Mazurach ani widu, ani słychu, choć podobno żurawie już przyleciały.
Ziemia zmrożona, grzebać w niej jeszcze się nie da, o porządkach wiosennych trzeba zapomnieć, ale i tak ostatni wyjazd poczuliśmy w mięśniach i kręgosłupie. Ku zdrowotności.
Pozdrawiamy serdecznie - leśne ludki nr 2, tak na nas mówią we wsi, leśne ludki number one to nasi sąsiedzi zza miedzy (w końcu byli tu pierwsi)
Najważniejsze, że kociaki mają szczęśliwy dom, chociaż na pewno włożyliście mnóstwo serca w ich wyleczenie z kociego kataru. Wiem dobrze, co znaczy ta choroba u kotów, bo sama miałam kilka stworzonek zakatarzonych z zaropiałymi oczkami.
OdpowiedzUsuńMożecie wziąć nowe koty, ale najlepiej dorosłe, ze schroniska, które dadzą sobie radę, bo maluchy z kuną sobie nie poradzą. W schronisku zawsze można prosić o radę, bo nie każdy z jego mieszkańców nadaje się do wiejskiego domku, gdzie jesteście tylko w weekendy, tak jak nie każdy nadaje się do mieszkania w bloku. Jest jeszcze jeden sposób - podróżowanie z kotem. My tak podróżowaliśmy z naszą Wiedźmą, która przeprowadzała się już 3 razy i bywały czasy, że wyjeżdżała z nami w każdy weekend. Ona jest twardym kotem i przegania z obejścia wszystkie obce koty (nawet dużo większe od niej) i przynosi nam nawet po kilka myszy dziennie. Rozpisałam się, ale zwierzęta i schroniska to bliski mi temat.
Chciałam jeszcze wspomnieć o makabrycznym zdjęciu sarniej nogi... brrr, wolałabym takowych nie oglądać.
Pozdrowienia z oblanej słońcem Warmii!
Może kuna (a może jest już przychówek) się wyprowadzi, jak zrobimy ostateczne porządki ze starą słomą w stodole.
OdpowiedzUsuńTymczasem o kotach nie myślimy. Kuna z myszami też zrobiła porządek.
Życie samo napisze scenariusz.
Pozdrawiam i ja ze słonecznej stolicy.
Chciałoby się powiedzieć 'o kuna!'
OdpowiedzUsuńMoże jak będzie cieplej to sobie pójdzie? :) W końcu kot to kot, nie? :)
Pozdrawiam!
Witaj Jolu :-) kociaki śliczne, może jest szansa aby wróciły? Wiem, że pozbycie się kuny z "elementów dachowych" jest bardzo trudne. Ona niestety robi okropne szkody,jest też bardo cwana, ale może jak zrobi się cieplej to sobie pójdzie.. Pozdrawiam serdecznie. Dominika
OdpowiedzUsuńMoje koty z kuną rezydentką mają zawieszenie broni - jakoś tak podzieliły swoje terytorium i nie wchodzą sobie w drogę. I tak sobie myślę, że może nie tylko kuna przyczyniła się do wyprowadzki chłopaków - może zmieniły lokum, bo w tamtym gospodarstwie cały czas ktoś jest? Koty to zmyślne stworzenia:-)))
OdpowiedzUsuńUściski
Asia
Kurczę, znowu się nie przelogowałam. To ja.:-))) Z Siedliska pod Lipami:-)))
OdpowiedzUsuń