jo-landia

Odgruzowujemy je powolutku, głaszczemy każdą cegłę, kamień, z namaszczeniem podchodzimy do nadgryzionej
zębem czasu deski, belki czy okucia.
Nie jest naszym zamiarem stworzenie skansenu, ale marzymy o stworzeniu własnego, niepowtarzalnego miejsca,
gdzie chętnie będzie wpadać nasza dzieciarnia z wnukami, nasi przyjaciele.
Gdzie przydomowy warzywniak roztaczać będzie zapach ziół i kopru, gdzie dzieciaki będą mogły biegać na bosaka
(a uwielbiają !) i zrywać owoce prosto z sadu;
gdzie wiejski ogród będzie przypominał moje dzieciństwo z Podlasia, w którym nie zabraknie malwy, niezapominajki,
smagliczki, floksów, goździków brodatych, etc.
Będę zbierała grzyby, robiła przetwory, nalewki, ... a w międzyczasie dekoracje ślubno-weselne, bo bez tego jednak
nie potrafiłabym żyć.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Krótki rejs





Robota robotą, ale udało się, dzięki sąsiedzkiej zmowie, "wydrapać" kilka dni urlopu.
Warunki dość spartańskie na łodzi, ale co to jest dla młodych żeglarzy.



Dość tłoczno na jeziorach, niemniej wiatr w żaglach i urokliwy Sztynort rekompensował wszelkie niedogodności.





















Były cyrki z kuchenką, z ekokiblem, ogólnie bardzo wesoło, nasilająca się głupawka przed zaśnięciem, a zero intymności i "koje wymarzone w snach" były źródłem spontanicznych żartów i dowcipów. Nie ma chyba lepszego relaksu, jak śmiech ...




Wyspa Kormoranów - jez. Dobskie




Uwieńczeniem rejsu była obiadowa uczta w restauracji Signor Caffettano w Kozinie ( między Giżyckiem a Mikołajkami). Kuchnia włoska, nie mazurska, ale nikomu to nie przeszkadzało; jedzenie wyborne, miła obsługa i atmosfera domowa, niespiesznie biesiadowaliśmy. Na przyszły sezon przenoszą się do Rydzewa.

Dziękuję za komentarze i zainteresowanie moim blogiem, wiem, że są tacy, co nie mogą się doczekać nowszego wpisu.
Oto nowy post, piszę go na Mazurach i nie jest łatwo, zajmuje mi to dużo czasu, bo nie mamy szybkiego łącza netu.

Pozdrawiam serdecznie zza słoików z duszonymi jabłkami.
jo-landa

niedziela, 12 sierpnia 2012

Pełnia lata

Tegoroczny ogród warzywny jest zaprawdę imponujący. Wszystko dorodne, niestety, zielsko również. Chciałoby się mieć pięknie wypielone grządki, ale walka z chwastami to walka z wiatrakami. Odpuszczam.

Słoneczniki ozdobne wybujały do niebotycznych rozmiarów; stoją w szeregu na baczność z głową zwróconą do słońca, które tu ucieka ku zachodowi, opuszczając je zdezorientowane i pełne obaw przed nadchodzącą nocką. Nie zdążyły nacieszyć się słonkiem, bo właśnie była burza z gradobiciem.
Ziemia paruje.






Zapach warzyw w gotującej się zupie roznosi się po chacie, ba, przekracza próg i konkuruje z zapachami roślin na zewnątrz. Wszystko świeże, zerwane przed spożywaniem. Cebula, rukola, ogórek, bób, fasolka, koperek etc. dorodne, aromatyczne.
Uczę się uprawy, bo doprawdy zielona jestem, ale tegoroczna zielenina wynagradza moje trudy. Naprawdę cieszy , nawet najstarszego wnuka, który towarzyszył mi ostatnio przy pracach polowych.
- Babcia, ty masz większe plony niż ja na swojej farmie na NK!

Kilka kolaży z ogrodu warzywnego:








Trawnik, który wyrósł w tydzień, nareszcie nie nosi się do domku, bo jest trawka i chodnik brukowy. Elegancja Francja.






Patent na trawnik to przygotowanie odpowiedniej ziemi i wymieszanie jej z nasionami trawy, my mieszaliśmy w taczce, "fachowcy" robią to podobno w betoniarce. Tak przygotowaną materią traktujemy przyszły trawnik, warstwa naszej materii miała ok. 5 cm grubości, nasion na gęsto, wystarczyło na porządny dywan, póki co. Oczywiście była sprzyjająca aura, bo b. ciepło i codziennie deszcz.

W związku z tym, że stara chata przed liftingiem, jesion przy murze zgłoszony do wycięcia (najpierw chcieliśmy go ratować, ale w tej chwili zagraża bezpieczeństwu), nie obsadzamy siedliska roślinami wieloletnimi; eksperymentuję z jednorocznymi, ale one są przecież bardzo urokliwe. Niewiele jest zasadzonych bylin.
Zazieleniło się i ukwieciło miejsce biesiadne przy murze.

















W grajdołku roznosi się woń pachnącego groszku, heliotropu, a wieczorową porą upaja się kto żyw maciejką. Któż by pomyślał, że zwyczajna maciejka to kwiat number one - ileż osób pamięta jej cudowny zapach z dzieciństwa, a to od babci ze wsi, a to od cioteczki czy innych krewnych. Chyba to nostalgia podwaja magiczną moc zapachu. Sama nie mogę się nawąchać, na zapas, by starczyło na jesienną szarugę, na zaśnieżoną i mroźną zimę, na przednówek.



Przy murze zasiałam groszek pachnący, wilec i zasadziłam kobeę. Obsiałam też jednorocznymi podwyższoną rabatę, totalny misz masz, ze zwieszoną przy murku nasturcją, z makami, chabrami, sanwitalią, nemezją, maciejką itp.





Sentymentalna jestem - nemezja to kwiat mojego ojca, kobea mojego teścia  (wcześnie ją wysiewał w małej szklarence, m. in. dla mnie, sąsiadki) - rosną sobie tak ku pamięci tych dwóch panów i mam nadzieję, że często zaglądają do swoich ulubionych roślin.














Wstawione są następne okna, z tyłu starej chaty, na tyłach domku ogrodnika jest prawie docelowa rabatka z malwami, ostróżką i niewielką ilością jednorocznych,  powstało skalnisko (no bo nie skalniak) z dyniami i cukinią ... wiele się zmienia, ale o tym innym razem.

Na zakończenie bukiet z ukochanych polnych kwiatów z dobrą wróżbą dla Was na przyszły tydzień. Wszystkiego dobrego.

PS. Serdecznie dziękuję za komentarze pod poprzednim postem, pozdrawiam "nowych" i "starych" podczytywaczy bloga,
do następnego razu

jo-landa