jo-landia

Odgruzowujemy je powolutku, głaszczemy każdą cegłę, kamień, z namaszczeniem podchodzimy do nadgryzionej
zębem czasu deski, belki czy okucia.
Nie jest naszym zamiarem stworzenie skansenu, ale marzymy o stworzeniu własnego, niepowtarzalnego miejsca,
gdzie chętnie będzie wpadać nasza dzieciarnia z wnukami, nasi przyjaciele.
Gdzie przydomowy warzywniak roztaczać będzie zapach ziół i kopru, gdzie dzieciaki będą mogły biegać na bosaka
(a uwielbiają !) i zrywać owoce prosto z sadu;
gdzie wiejski ogród będzie przypominał moje dzieciństwo z Podlasia, w którym nie zabraknie malwy, niezapominajki,
smagliczki, floksów, goździków brodatych, etc.
Będę zbierała grzyby, robiła przetwory, nalewki, ... a w międzyczasie dekoracje ślubno-weselne, bo bez tego jednak
nie potrafiłabym żyć.

piątek, 9 czerwca 2017

Wyplatam, zaplatam, wiję

Robię wigwamy, bo stare się wysłużyły, łuk wyplatam pod Pięknego Jasia, reanimuję konstrukcje pod ostróżki, bo w ub. sezonie nie zdały egzaminu i tak się kwiaty łamały ... chyba tę rabatę pod starą chatą z nimi muszę w przyszłym sezonie totalnie przearanżować.

Warzywnik sprzed dwóch tygodni:

W wigwamach kobea, na łuku ma się wić Piękny Jaś


wigwam (w sumie dwa) na groszek pachnący, na drugim planie konstrukcja pod fasolę tyczną




cylindry sprawdziły się w ub. sezonie, to i tym razem może też


W chwilach przerwy łażę po łące i wiję bukiety. Niedługo łąkę skoszą, zatem spieszę się by pokazać te bukiety łąkowe, bo się zdezaktualizują.

pierwszy

drugi z kryzą z szabrowanego rzepaku zza miedzy, ale sza ...

five o`clock - nasza ulubiona mazurska herbata ze świeżą melisą, miętą, kilkoma listkami pysznogłówki, tu jeszcze z bławatkiem i płatkami dzikiej róży, słodzona dowolnym syropem - melisa, mięta, lipa, kwiat czarnego bzu

I bukiet z kwiatów szczypiorku z delikatną kryzą chwastową (gwiazdnica wielkokwiatowa, bniec różowy).


I kilka aktualnych kadrów:

stokroteczki

serduszka

jw.

łubin na miedzy

fiołek biały, nie wiem skąd,się znalazł na siedlisku, rośnie wśród leśnych
dużo irysów wsadziłam nad stawem, sąsiadka wyrzucała, to przygarnęłam

ten bukiet już nie aktualny, przykre
Tymczasem, pa, dobranoc

PS. Gonię z postami, bo dużo się dzieje, a ja jak zwykle nie nadążam. Do pokazania jeszcze piec chlebowy z wędzarnią, nawet zdjęcia nie zrobione, ale najważniejsze, że piec hula, gotujemy, pieczemy, wędzimy.



środa, 7 czerwca 2017

Oko w oko z łosią rodziną



Od kilku lat na Mazurach widywaliśmy łosie, gdzieś w oddali, przy lesie, ale niekoniecznie przy pobliskim, sąsiadującym z naszym siedliskiem.

Natomiast ostatnio wszystko wokół bardzo się zmieniło. Droga na ruiny siedlisk, ukwiecona pod koniec maja w łubiny, jest zalana, bo powstało jezioro, naszą drogę powiatową (tak, tak, mimo, że to zwykła droga polna) przecinał w poprzek potok, woda przewalała się z bajora z jednej strony, do bajora na drugą stronę. Postawiono znak ograniczenia do 40 km i tyle, a samochody urywały zderzaki, grzęzły ... W końcu pogoda pozwoliła drogowcom zakopać rurę by przepustowość szła pod ziemią. Ale musimy pilnować drożności przepływu sami, bo woda niesie patyki, trawy, porosty, poziom z jednej strony się podnosi, droga podsiąka, a następnie znów chce wartkim strumieniem rujnacji naszego duktu. Dlatego pilnujemy.
Zmienił się krajobraz, zmienił się las, zmieniły się bagna. Bobry mają swój porządek świata, swoje wizje i skrupulatnie je realizują. Spiętrzają wodę, misternie układają tamy, są niezmordowane i niezwykle pracowite. Nie liczą się z kosztami, jeśli trzeba powalić dorodne drzewo, to je piłują ile sił.
I to właśnie bobry zmieniły okolicę.
Ale ...
Ostatnio właśnie rozmawialiśmy z sąsiadami na ten temat. Domniemamy, iż w związku z większymi rozlewiskami i bagnami, pojawiło się więcej zwierzyny i więcej ptactwa. Tylu gatunków ptaków na naszym siedlisku jeszcze nie widziałam. Nota bene odnośnie ptaków chyba powinnam osobny wpis zrobić.
Daje się słyszeć przeróżne głosy ptaków, żab, szczekanie jelonków, koziołków, ganiają zające po podwórku, nad stawami bociany, żurawie, czaple. Na wierzbie kaczki miały gniazdo, w sadzie, który jest ptasim azylem, nie robimy w nim żadnych "naszych" porządków, ptactwa jest zatrzęsienie, a my uwielbiamy pić tam kawę, jeść posiłki i gapić się, jak przysłowiowy szpak w telewizor.

Zapewne i populacja łosi wzrosła.
Na przedwiośniu i wczesną wiosną pasały się w rzepaku, tuż za miedzą. Widywaliśmy je często - pisałam o tym na blogu klik i klik. "Zasadzałam" się na nie z aparatem, niejednokrotnie sprzęt lądował na ziemi, urwałam wężyk spustowy na amen, chodziłam ze statywem po polu, coraz bliżej celu, jeszcze bliżej ... one patrzyły na mnie i skubały rzepak dalej. O zmierzchu to ja sobie mogłam tylko pomarzyć o jakimś dobrym kadrze, tym bardziej, że jakimś super specem od zdjęć przyrodniczych nie jestem i sprzęt jednak mocno amatorski, żeby choć światło było ...
Nie powiem, bo trochę czytałam na temat zdjęć przyrodniczych w necie, o czatowniach, podchodach etc. (wtedy jeszcze nasilenia prac polowych nie było), ale to tylko teoria.
Pewnego dnia wybrałam się na owe ruiny siedlisk ze składaną czatownią (okazało się, że syn miał takową w stodole). Mężowi oznajmiłam, że dziś obiadu NIET, naszykowałam prowiant i mimo jego deklaracji, że mnie tam z tym bagażem podwiezie (bo statyw z aparatem też swoje waży), podziękowałam; przecież zwierzynę mi wypłoszy. Jezioro trzeba obejść dookoła, bo droga zalana, ale byłam twarda. Miejscówkę upatrzyłam wcześniej. Rozłożyłam swoją czatownię, w otwartych ruinach piwnicy starego zabudowania, usunęłam suche trawy i jakieś gałęzie z pola widzenia, ustawiłam statyw, parametry w aparacie, no i fajnie. Widywałam tam niejednokrotnie sarenki, żurawie. Czekam. Zjadłam jedną kanapkę, cisza, drugą kanapkę , cisza. Sprawdzam aparat - OK. Czekam dalej. Dobra, zjem jeszcze jabłko, bo jakoś nudno - pomyślałam. Spałaszowałam cały prowiant, sprawdzam aparat, robię próbne zdjęcie i w tym momencie rozładowały mi się baterie w moim sprzęcie. Klasyczna amatorszczyzna. Zziajana dotarłam do domu, z mokrymi nogami, bo źle wycyrklowałam kępkę na grzęzawisku.
Zniechęciłam się do fotografii przyrodniczej na dobre. Poza tym ogród domaga się swego, a warzywnik sporo powiększony, odchwaszczenie ugoru to dopiero jest wyzwanie.
Ale i tak generalnie z aparatem się nie rozstaję - kwiatki, ptaszki, tudzież jakiś krajobraz.

Zanudziłam?
No trochę przydługie to wprowadzenie, przepraszam.
Początek maja, morze niezapominajek wylewa się z sadu, pełno ich wszędzie, łącznie z kompostownikiem. Zamarzył mi się bukiet z samych niezapominajek - MUSZĘ, bo inaczej się uduszę. Przecież nie będę rwała ze swojego ogrodu, bo SZKODA. Rzucę robotę i pójdę na spacer na ruiny, tam pełno. Plany pokrzyżowały się, wracam do domu koło siedemnastej, głodna, późno na wypad, zanim zjem jakiś obiad ... Jednak mimo dość późnej pory, wybrałam się po "złote runo". Z koszykiem wiklinowym i nieodzownym aparatem. Ładna pogoda, a następnego dnia miało być nijak, nie będę czekać, podejmuję decyzję, że idę.
Bukiet robiłam od razu na miejscu zbioru kwiatów, bez pośpiechu przycinając i czyszcząc łodygi, rozglądając się co w trawie piszczy, delektując się pełnią wiosny, głęboko wdychając już dość chłodne, wilgotne powietrze z pobliskiego lasu. To nie jakieś frazesy, bo TO wszystko miało wpływ na moje późniejsze zachowania.
Ukontentowana (też ważna sprawa), szłam drogą prowadzącą przez polanę, zachodzące słońce chowało się za las. Aparat spoczywał w koszyku, już przywykłam do dźwigania tego balastu i mojego myślenia, a nuż mi się przyda.
Zatrzymałam się, bo kilkanaście metrów ode mnie zobaczyłam małego zwierzaka niczym małego cielaczka. Mała sarenka, jelonek czy co? Nieporadnie dreptał, zaglądał w krzaczory, ciekawski  i taki nieporadny. Nie zwracał na mnie uwagi. Postawiłam koszyk z bukietem niezapominajek, wyjęłam z niego aparat i pstrykałam, nawet zapomniałam o ustawieniach w aparacie. Później to skorygowałam. Stałam w miejscu, po czym kucnęłam by sprawdzić jakość zdjęć, były kiepskie, zmieniłam ustawienia. Podniosłam się do pionu, maluch nadal coś obwąchiwał, językiem mielił powietrze, a może "smakował" nowy otaczający go świat?
Ten widok malucha fascynował mnie, ekscytował i bawił, "cielaczek" był niefrasobliwy, ruchliwy mimo cieniutkich nóg, które plątały mu się co nieco. Obserwowałam go z rozbawieniem, pstrykałam zdjęcia, przestałam kontrolować ich jakość, bo zwyczajnie szkoda było tracić takich chwil.





Nagle ujrzałam matkę. Spojrzała na swe dziecko, które ociągając się, jak to dziecko, z wolna zmierzało na niezdarnych nogach w jej kierunku. Wydaje mi się, że spojrzała na nie tylko raz, bo później patrzyła tylko na mnie. Trwałam w  bezruchu, żeby jej nie denerwować, żeby nie czuła jakiegokolwiek zagrożenia z mojej strony. Ona również znieruchomiała nie spuszczała ze mnie wzroku.







Maluszek doszedł do niej, jeszcze raz łypnęła na mnie nieufnie, odwróciła się i z wolna ruszyła z łosiątkiem w krzaki.




Tkwiłam chwilę w osłupieniu, zaczarowana zaistniałą sytuacją. Nagle zobaczyłam na skraju lasu ojca. Jego widok mnie trochę zmroził, poczułam się naprawdę nieswojo, z wielkim niepokojem patrzył mi w oczy.


 Matka z maluchem zdążyła już wejść do lasu, pan tata niespiesznie podążył za nimi.





Odetchnęłam z ulgą chowając do koszyka aparat fotograficzny i również powoli ruszyłam drogą do domu. Z bukietem niezapominajek i podekscytowana zaistniałą przygodą.
Wielkie przeżycie. I to już nie chodzi o te kadry, bo okazuje się, że ważne jest zupełnie co innego. Zanim dotarłam na siedlisko zdążyłam przeanalizować to spotkanie ze sto razy pewnie i dopiero po czasie obleciał mnie strach. Nie znam zwyczajów tych zwierząt, ale biorąc na logikę, rodzice w obawie o swoje dziecko, mogą być groźni. Nie szukałam w necie jak i co, bo niby po co? To, co przeżyłam, jest niezapomniane, a że mam to udokumentowane, tym lepiej. Nie zapomnę.
Zdarzenie trwało może ze 3 minuty, bo sprawdzałam czas na zdjęciach, a wydaje się długaśną historią.
Kochani, dotarliście do końca opowieści ?
No to dziękuję.
Buziaki