Od kilku lat na Mazurach widywaliśmy łosie, gdzieś w oddali, przy lesie, ale niekoniecznie przy pobliskim, sąsiadującym z naszym siedliskiem.
Natomiast ostatnio wszystko wokół bardzo się zmieniło. Droga na ruiny siedlisk, ukwiecona pod koniec maja w łubiny, jest zalana, bo powstało jezioro, naszą drogę powiatową (tak, tak, mimo, że to zwykła droga polna) przecinał w poprzek potok, woda przewalała się z bajora z jednej strony, do bajora na drugą stronę. Postawiono znak ograniczenia do 40 km i tyle, a samochody urywały zderzaki, grzęzły ... W końcu pogoda pozwoliła drogowcom zakopać rurę by przepustowość szła pod ziemią. Ale musimy pilnować drożności przepływu sami, bo woda niesie patyki, trawy, porosty, poziom z jednej strony się podnosi, droga podsiąka, a następnie znów chce wartkim strumieniem rujnacji naszego duktu. Dlatego pilnujemy.
Zmienił się krajobraz, zmienił się las, zmieniły się bagna. Bobry mają swój porządek świata, swoje wizje i skrupulatnie je realizują. Spiętrzają wodę, misternie układają tamy, są niezmordowane i niezwykle pracowite. Nie liczą się z kosztami, jeśli trzeba powalić dorodne drzewo, to je piłują ile sił.
I to właśnie bobry zmieniły okolicę.
Ale ...
Ostatnio właśnie rozmawialiśmy z sąsiadami na ten temat. Domniemamy, iż w związku z większymi rozlewiskami i bagnami, pojawiło się więcej zwierzyny i więcej ptactwa. Tylu gatunków ptaków na naszym siedlisku jeszcze nie widziałam. Nota bene odnośnie ptaków chyba powinnam osobny wpis zrobić.
Daje się słyszeć przeróżne głosy ptaków, żab, szczekanie jelonków, koziołków, ganiają zające po podwórku, nad stawami bociany, żurawie, czaple. Na wierzbie kaczki miały gniazdo, w sadzie, który jest ptasim azylem, nie robimy w nim żadnych "naszych" porządków, ptactwa jest zatrzęsienie, a my uwielbiamy pić tam kawę, jeść posiłki i gapić się, jak przysłowiowy szpak w telewizor.
Zapewne i populacja łosi wzrosła.
Na przedwiośniu i wczesną wiosną pasały się w rzepaku, tuż za miedzą. Widywaliśmy je często - pisałam o tym na blogu klik i klik. "Zasadzałam" się na nie z aparatem, niejednokrotnie sprzęt lądował na ziemi, urwałam wężyk spustowy na amen, chodziłam ze statywem po polu, coraz bliżej celu, jeszcze bliżej ... one patrzyły na mnie i skubały rzepak dalej. O zmierzchu to ja sobie mogłam tylko pomarzyć o jakimś dobrym kadrze, tym bardziej, że jakimś super specem od zdjęć przyrodniczych nie jestem i sprzęt jednak mocno amatorski, żeby choć światło było ...
Nie powiem, bo trochę czytałam na temat zdjęć przyrodniczych w necie, o czatowniach, podchodach etc. (wtedy jeszcze nasilenia prac polowych nie było), ale to tylko teoria.
Pewnego dnia wybrałam się na owe ruiny siedlisk ze składaną czatownią (okazało się, że syn miał takową w stodole). Mężowi oznajmiłam, że dziś obiadu NIET, naszykowałam prowiant i mimo jego deklaracji, że mnie tam z tym bagażem podwiezie (bo statyw z aparatem też swoje waży), podziękowałam; przecież zwierzynę mi wypłoszy. Jezioro trzeba obejść dookoła, bo droga zalana, ale byłam twarda. Miejscówkę upatrzyłam wcześniej. Rozłożyłam swoją czatownię, w otwartych ruinach piwnicy starego zabudowania, usunęłam suche trawy i jakieś gałęzie z pola widzenia, ustawiłam statyw, parametry w aparacie, no i fajnie. Widywałam tam niejednokrotnie sarenki, żurawie. Czekam. Zjadłam jedną kanapkę, cisza, drugą kanapkę , cisza. Sprawdzam aparat - OK. Czekam dalej. Dobra, zjem jeszcze jabłko, bo jakoś nudno - pomyślałam. Spałaszowałam cały prowiant, sprawdzam aparat, robię próbne zdjęcie i w tym momencie rozładowały mi się baterie w moim sprzęcie. Klasyczna amatorszczyzna. Zziajana dotarłam do domu, z mokrymi nogami, bo źle wycyrklowałam kępkę na grzęzawisku.
Zniechęciłam się do fotografii przyrodniczej na dobre. Poza tym ogród domaga się swego, a warzywnik sporo powiększony, odchwaszczenie ugoru to dopiero jest wyzwanie.
Ale i tak generalnie z aparatem się nie rozstaję - kwiatki, ptaszki, tudzież jakiś krajobraz.
Zanudziłam?
No trochę przydługie to wprowadzenie, przepraszam.
Początek maja, morze niezapominajek wylewa się z sadu, pełno ich wszędzie, łącznie z kompostownikiem. Zamarzył mi się bukiet z samych niezapominajek - MUSZĘ, bo inaczej się uduszę. Przecież nie będę rwała ze swojego ogrodu, bo SZKODA. Rzucę robotę i pójdę na spacer na ruiny, tam pełno. Plany pokrzyżowały się, wracam do domu koło siedemnastej, głodna, późno na wypad, zanim zjem jakiś obiad ... Jednak mimo dość późnej pory, wybrałam się po "złote runo". Z koszykiem wiklinowym i nieodzownym aparatem. Ładna pogoda, a następnego dnia miało być nijak, nie będę czekać, podejmuję decyzję, że idę.
Bukiet robiłam od razu na miejscu zbioru kwiatów, bez pośpiechu przycinając i czyszcząc łodygi, rozglądając się co w trawie piszczy, delektując się pełnią wiosny, głęboko wdychając już dość chłodne, wilgotne powietrze z pobliskiego lasu. To nie jakieś frazesy, bo TO wszystko miało wpływ na moje późniejsze zachowania.
Ukontentowana (też ważna sprawa), szłam drogą prowadzącą przez polanę, zachodzące słońce chowało się za las. Aparat spoczywał w koszyku, już przywykłam do dźwigania tego balastu i mojego myślenia, a nuż mi się przyda.
Zatrzymałam się, bo kilkanaście metrów ode mnie zobaczyłam małego zwierzaka niczym małego cielaczka. Mała sarenka, jelonek czy co? Nieporadnie dreptał, zaglądał w krzaczory, ciekawski i taki nieporadny. Nie zwracał na mnie uwagi. Postawiłam koszyk z bukietem niezapominajek, wyjęłam z niego aparat i pstrykałam, nawet zapomniałam o ustawieniach w aparacie. Później to skorygowałam. Stałam w miejscu, po czym kucnęłam by sprawdzić jakość zdjęć, były kiepskie, zmieniłam ustawienia. Podniosłam się do pionu, maluch nadal coś obwąchiwał, językiem mielił powietrze, a może "smakował" nowy otaczający go świat?
Ten widok malucha fascynował mnie, ekscytował i bawił, "cielaczek" był niefrasobliwy, ruchliwy mimo cieniutkich nóg, które plątały mu się co nieco. Obserwowałam go z rozbawieniem, pstrykałam zdjęcia, przestałam kontrolować ich jakość, bo zwyczajnie szkoda było tracić takich chwil.
Nagle ujrzałam matkę. Spojrzała na swe dziecko, które ociągając się, jak to dziecko, z wolna zmierzało na niezdarnych nogach w jej kierunku. Wydaje mi się, że spojrzała na nie tylko raz, bo później patrzyła tylko na mnie. Trwałam w bezruchu, żeby jej nie denerwować, żeby nie czuła jakiegokolwiek zagrożenia z mojej strony. Ona również znieruchomiała nie spuszczała ze mnie wzroku.
Maluszek doszedł do niej, jeszcze raz łypnęła na mnie nieufnie, odwróciła się i z wolna ruszyła z łosiątkiem w krzaki.
Tkwiłam chwilę w osłupieniu, zaczarowana zaistniałą sytuacją. Nagle zobaczyłam na skraju lasu ojca. Jego widok mnie trochę zmroził, poczułam się naprawdę nieswojo, z wielkim niepokojem patrzył mi w oczy.
Matka z maluchem zdążyła już wejść do lasu, pan tata niespiesznie podążył za nimi.
Odetchnęłam z ulgą chowając do koszyka aparat fotograficzny i również powoli ruszyłam drogą do domu. Z bukietem niezapominajek i podekscytowana zaistniałą przygodą.
Wielkie przeżycie. I to już nie chodzi o te kadry, bo okazuje się, że ważne jest zupełnie co innego. Zanim dotarłam na siedlisko zdążyłam przeanalizować to spotkanie ze sto razy pewnie i dopiero po czasie obleciał mnie strach. Nie znam zwyczajów tych zwierząt, ale biorąc na logikę, rodzice w obawie o swoje dziecko, mogą być groźni. Nie szukałam w necie jak i co, bo niby po co? To, co przeżyłam, jest niezapomniane, a że mam to udokumentowane, tym lepiej. Nie zapomnę.
Zdarzenie trwało może ze 3 minuty, bo sprawdzałam czas na zdjęciach, a wydaje się długaśną historią.
Kochani, dotarliście do końca opowieści ?
No to dziękuję.
Buziaki
Niesamowita historia. ....i co za spotkanie....ale gratka:-):-)
OdpowiedzUsuńRzeczywiście nie wiadomo jak mogły zachować się zwierzęta, ale w sytuacji takiego spotkania to człowiek od razu o tym nie myśli. Widok malca jest niesamowity. ...no i to spojrzenie czujnej mamy. ...nie do opisania.
A ta zalana droga na siedlisko to ta, która prowadzi od głównej drogi tak?
Serdecznie pozdrowienia przesyłamy:-):-)
P.S. Latem znów wybieramy się w tamte strony:-):-)
Agatko - zapraszamy, zobaczysz zmiany :)
UsuńPozdrawiam
Masz naprawdę dar do pisania, bardzo wciągający post! No i oczywiście kadry łosiej rodziny. Nawet utrudniające życie zalania dróg mogą wyjść na dobre :). Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńDzięki Pati :)
UsuńZaglądam do Ciebie czasem, fajny blog, ciekawią mnie ostatnio ptaki, więc uczę się od Ciebie.
Pozdrawiam serdecznie
Cudne spotkanie chociaż domyślam się, że były emocje :) Ja na spacerach spotykam często sarny, Ale nigdy tak blisko. Pozdrowionka 😀
OdpowiedzUsuńAch ta przyroda !!! Potrzebujemy jej do życia niczym powietrza.
UsuńPS. Gratki "wyprostowanego" syna :)
Buziole
Przeczytalam z zapartym tchem! ale przygoda! chcialabym cos takiego przezyc! zazdroszcze Ci takiego miejsca na zycie! pieknie!!!!
OdpowiedzUsuńOj tak Grażynko - miejsce wspaniałe nam się przydarzyło. A sezon wiosenno letni - najpiękniejszy.
UsuńSerdeczności i podziękowania za Łazienki warszawskie :)
Wspaniałe spotkanie.Fotorelacja super,aż nie chce się wierzyć,że trwała tylko trzy minuty:)
OdpowiedzUsuńU mnie w okolicy pojawiły się wilki i ani myślą się wynieść.Wniosek z tego,że populacja dzikich zwierząt wzrosła i to znacznie...prawie tak samo jak mój strach przed samotnymi wyprawami.Choć mówią,że wilki nie atakują ludzi to i tak bliskie spotkanie skończyłoby się zapewne zawałem:)
Już dwa lata temu słyszałam, że tu, w naszej najbliższej okolicy, też są wilki. Ale ani ich nie słyszałam, ani nie widziałam. Jakoś nie mam obaw przed wilkiem.
UsuńDziękuję :) Pozdrawiam
Ależ spotkanie z łodzią rodziną jest wielkim przeżyciem.To bardzo ładne zwierzątka, kompletnie w moim rejonie niespotykane. Opanowanie i sprzęt, doskonale się sprawdziło w udokumentowaniu tego spotkania. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńInni jeżdżą nad Biebrzę, a ja mam łosie prawie prywatne, jak zające. Ostatnio przyszedł sobie, zając, do naszego sadu, ale potem bryknął w łąkę.
UsuńPozdrawiam
To musiało być niesamowite spotkanie:))świetnie że udało się sfotografować:))Pozdrawiam serdecznie:)))
OdpowiedzUsuńDziękuję Reniu:)
UsuńPozdrawiam również
Piękna historia ,pięknie opisana ,piękne zdjęcia i wielkie szczęście ,bo jednak wbrew pozorom łosi spotkać nie jest łatwo ,a co dopiero z takim maluchem ,prawdziwa gratka się Pani trafiła.U mnie zawsze jest tak,że jak spotkam już te łosie (raz rodzinkę z podrośniętym dzieciakiem) to nigdy nie mam ze sobą aparatu.Ach zazdroszczę:)
OdpowiedzUsuńCudne,cudne ,cudne!:)
Serdeczności:)
Agnieszka.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
UsuńSerdeczności do sąsiadki z Warmii przesyłam
Fantastyczna przygoda Joluś, czytałam z zapartym tchem! Jestem pełna podziwu, że odważyłaś się w takiej chwili robić zdjęcia ale wyszły kapitalnie. Miałam podobne spotkanie. Chodziliśmy po lesie za grzybami i w pewnym momencie wyszliśmy na przecinkę. Jakieś 20 m od nas stało stado łosi, było chyba 6 sztuk. Wyglądały jakby chciały ruszyć prosto na nas. Po prostu nas zmroziło i staliśmy nieruchomo chyba całą wieczność. Po dłuższej chwili łosie po prostu weszły do lasu a my staliśmy nadal osłupieni. Myślę, że nawet gdybym miała aparat to nie odważyłabym się go użyć. Ale muszę przyznać - były piękne!
OdpowiedzUsuńPrzesyłam serdeczne uściski.
No to Ewuś znasz te odczucia - jest to coś niesamowitego, piękne chwile :)
UsuńOdsyłam od siebie uściski na Nadbrzeżną
Niesamowite spotkanie. Gratuluję Jolu , że mimo stresu zdążyłaś zrobić takie cudne zdjęcia. U nas łosia nie spotkałam . Ostatnio spotkaliśmy wilka . Pozdrawiam ciepło .
OdpowiedzUsuńNo zobacz Maryś, już druga o tych wilkach piszesz. U nas tez podobno są.
Usuńłosie to bagna, rozlewiska i podmokłe tereny.
Uściski czarodziejko od koronek
Świetne zdjęcia łosiej rodziny. Nigdy ich nie widziałam w naturze. Łoś bez łopat dziwnie wygląda. Maleństwo rozczulające - ale pięknie pozowało !
OdpowiedzUsuńTwoje zdjęcia są naprawdę piękne. Kwiaty w naturze i w bukietach - doskonałe.
Pozdrawiam serdecznie !
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń